Trzy Korony foto R. Kowalski
2008
Ile razy zastanawiałem się jak zacząć opis tej imprezy - sam nie wiem. Z reguły bojąc się żeby nie zapeszyć coś tam myślałem i nie kończyłem.
Sama impreza zakiełkowała we mnie w 2006 roku kiedy to podczas pobytu standardowo w Beskidzie Niskim miałem okazję pogadać z uczestnikami których spotkałem gdzieś tam na szlaku.
Potem film TC 2005/2006 w Bikeboardzie i juz byłem zapłodniony. Wciąż jednak coś stawało na przeszkodzie. W 2007 już prawie ale Roch wylądował w szpitalu i znowu nici ....
Rok 2008 i jeszcze w lipcu otrzymuje upragniony start od Majki - taki urodzinowy gift :-) No fajnie. Ucieszyłem się ale i lekko byłem przerażony - czy ja wogóle dam rade ??
Zastanawiałem się jacy tez mocarze musza tam jechać, ze dają rade i co robić będę ja?
Trochę pokorespondowałem z Łukaszem Marksem, pogadałem a Adrianą Grzybowską. Wiedząc co nieco wcale nie było mi łatwiej :-) No ale juz byłem do przodu - przynajmniej informacyjnie.
Jak się przygotowywałem do imprezy - w sumie ni jak, nie specjalnie. Jeździłem tyle co zawsze - czyli pomiędzy pracą, dziećmi i innymi obowiązkami trzeba było wygospodarować tyle czasu ile się dało.
2 tygodniowy pobyt nad morzem to pobudka przed wszystkimi i truchtanie po kilka km na plaży. A potem juz na miesiąc przed miałem zielone światło w domu i mogłem jeździć tyle co chciałem. 2 ostatnie tygodnie prawie codziennie aż do znudzenia. 2 dni przed wyjazdem od roweru z daleka, żeby pobudzić głód rowerowy, który zanikł :-)
Przygotowania roweru i sprzętu. Rower jest gotowy zawsze :-) I teraz tez był. Nowe opony (Michelin Wild Gripper Comps Light UST ze starych zapasów) i wio. Dokupiłem dętkę żeby mieć 2 na wszelki zapas (jeżdżę na UST), żele, Corny, Maxxima, naboje CO2...
Ze sprzętu zabrałem dużo ale opłaciło się. Wśród pierdół zaznaczę: linkę do suszenia czegokolwiek, szmatę do czyszczenia roweru (nie miałem szczotki a warto) przedłużacz 20m (!!) i trójnik, grzałka, herbata, podstawowe i mniej podstawowe leki, narzędzia ... Z racji wagi torby i miejsca narzędzia zostały dość drastycznie okrojone. Wyszedłem z założenia, ze ktoś jednak narzędzia będzie miał a poza tym przecież mój rower sprawdzili się juz wielokrotnie i się nie zepsuje. I choć uprzedzę fakty napiszę juz teraz - bilans uszkodzeń: 1. Zgięty hak przerzutki. 20 km jazdy na 4 najmniejszych koronkach i na mecie (właściwie na polu) od razu spotykam zespól na którego czeka auto i maja ze sobą - tak; przyrząd do prostowania haka ! Profesjonalny nie jakieś badziew (jeszcze raz wielkie dzięki - zawodnicy 135 i 136 - Los Diablos). Hak wyprostowany. Na mecie wycałowałem każdą oponę z osobna. 9 letni juz prawie dziadek a dal rade. Nawet laczka nie chwycił. Musze z duma przyznać, ze naprawdę mnie zaskoczył. Poza myciem i czyszczeniem łańcucha nie robiłem przy nim nic. 5 dnia zszedłem cos tam pomajstrować ale nie miałem pomysłu co wiec tylko poleżałem przy rowerze. Egzamin po raz kolejny zdała Magura HS 33. Nowe klocki znów leżały nietknięte. Kocham ten stary sprzęt !
No ale ja sie tu rozpisałem. Dojazd na miejsce. Odbieram torbę, koszulkę i inne takie. Ustroń wita nas deszczem. Na sama myśl o deszczowym tygodniu robi mi się słabo. Zresztą lało juz od 2 tygodni góry i tak nie wyschną.
Dojazd do szkoły. Spanie w sali gimnastycznej. Dużo miejsca. warunki przyzwoite. Wielu uczestników z wcześniejszych edycji wita się, gadają ...Niby pełen luz, choć we mnie wciąż kiełkuje jedna myśl - czy zdołam to przejechać ? Na odprawie dowiaduje się, ze pierwszy dzień będzie zmieniony, że warunki są fatalne a błoto kleiste i trasa będzie ciut dłuższa (85 km) ale łatwiejsza. No to naprawdę robi się uroczo ....
Wieczór. Ja biorę książkę a ludzie naprawiają rowery ! No cos takiego nie przyszło mi do głowy. Ja je oglądam. Moj podziw wzbudza Seven Sola. Piękny. Tytanowy. Spawy jubilerskie. Komponenty dobrane perfekcyjne. Moj ideał. Po powrocie robie nawet rozeznanie. Cena szybko budzi mój zapal.
Jeszcze tylko tracki do Garmina i kładę się spać. Kiedyś wyczytałem, jak Łukasz Marks pisał, że nie mógł zasnąć, a jego kolega Piotr (chyba) był cwanszy bo miał lekkie nasenne tabletki. Ja tez nie mogę zasnąć. Cały czas bije się z myślami czy mam wyjąć te tabletki. I tak mijaj godziny a ja sobie myślę. Nie wiem o której zasypiam. Wiem, ze spałem krotko za to zaoszczędziłem na tabletkach - ja to ale mądry jestem :-)
I w końcu:
DZIEŃ 1 Ustroń - Korbielów
To dopiero dzień 1 a niebo straszy i straszy. Chłodno. Ludzie zakładają, ściągają, wyjmują rękawki. Wszędzie przewija się tematyka rowerowa i mapowo - orientacyjna.
W sumie nie wiadomo jak będzie. Jeszcze przed 9 zaczyna lekko mżyć. Na szczęście wiatr przegania chmury i choć luksusu nie ma to deszczu jednak nie widać. Byle do startu, nerwy zastąpią litry potu jakie spodziewam się zostawić na trasie.
START. No to ruszyliśmy. Honorowo za autem i karetką pogotowia. Ja nie mam ciśnienia - dla mnie ważne jest aby przejechać, żeby znaleźć się za 8 dni na upragnionej mecie. Start zupełnie nie porównywalny z maratonami. Nikt się nie przepycha, nie szarpie, nie wyrywa zaraz po starcie. Tu dni jest więcej a szybki sprint jest niczym przy pobłądzeniu na szlaku.
Na pierwszy pkt. drogi raczej twarde. Jadę razem ze Sławkiem, nawigacja bez problemów. Z założenia jedziemy trasa sugerowana. Nie przyjechałem tu po wynik - na to nie mam szans. Dla mnie liczy się przygoda i widoki, widoki, widoki. Musze je zapamiętać do następnego wyjazdu, one dają mi energie. A pewności kiedy będzie następny raz nie ma nigdy. Dlatego straty 1 czy 3 minut na foty nie traktuje jako straty i jeśli widzę cos co zapiera dech w piersi - zatrzymuje się i pstryk.
Na pkt. 2 spotykam razem ze Sławkiem niesamowita ekipę - która mimo, ze jadąc wolniej robi skrót o którym ktoś mówił, ze się absolutnie nie opłaca bo bagna itd. Oni zaś docierają w suchych skarpetkach. Ktoś wyciąga kurczaka (!), pełen luz i komfort. Dochodzę do wniosku, ze z nimi nie zginę, że nie zarżną mnie w trupa i być może trzymając się tej grupy znajdę się jednak na mecie ....
I tak ciągniemy razem. W międzyczasie gubię bidon. To pech. Ale otrzymuje identyczny od przejeżdżającego turysty. To szczęście. Bufet. Nic szczególnego się nie wydarzyło. Poza bolącym brzuchem ze śmiechu. Myślałem, ze dalej będzie juz gładko ale zaczęło się właśnie tu. Hala Boracza i Hala Miziowa. Było naprawdę ciężko. Właściwie nie wydarzyło się nic z czym się wcześniej nie spotkałem na samotnych moich wyjazdach. Pchanie lub niesienie roweru. Jednak był to ten element TC o którym nigdy wcześniej nie przeczytałem i o których w swoich relacjach nie wspomniał nikt. Ile zapomnianych modlitw mi się przypomniało. Ile razy poszło mięcho pod nosem. A my wciąż w gorę i w gorę. Kamienie się osuwają a korzenie jakby celowo "podkładały nogi"
Tam została masa potu, choć o upale nie było mowy. Wreszcie zjazd. Czuć zapach palonych okładzin a tarcze śmieją się na fioletowo. Totalne extremum. Wiele osób na jednym z prawie pionowych odcinków schodzi. Ja zatrzymałem się i debatuje - czy udowodnić sobie czy zejść. Liczę zęby - mam wciąż wszystkie swoje - niech tak zostanie - też zejdę. I schodzę. Jest coś po 18:00. Meta. A ludzie wciąż zjeżdżają. Jest 21:00 i wciąż czekamy na 6 czy 7 osób. Dzwonie do Majki - jeśli tak to ma wyglądać przez 8 dni - to nie dam rady :-(
Spostrzeżenia: Dla mnie kompletny szok. Ja umyłem rower "z węża", łańcuch, szybkie oględziny i koniec. A tu ludzie juz 3 godzinę pucują ! Widziałem pod wieczór rowery bardziej czyste niż salonowe. Szok.
Salki w szkole OK, pyszna kolacja, prysznice ... hmm nie jestem wymagający, poza tym było mi wszystko jedno :-) Świeżo poznane towarzystwo doborowe. No i nasz prowadzący - Tomek; 0 błędów. Ma gość zmysł orientacji oj ma...
Licznik: 92 km 6725 kcal 61 km/h max
Profil trasy:
DZIEŃ 2 Korbielów - Kościelisko
Asfalt. Pospieszne pociągi kursowały bez opóźnień. Nasz raczej gdzieś z tylu. Po starcie w lewo pniemy się asfaltem pod gore. Granica i juz jesteśmy w Słowacji. Zjazd skręt w prawo i dluugi podjazd. Podczas drogi czasem jakiś kawał i sporo opowieści "ósmej" treści. Jest wesoło. Przed startem dopompowałem opony - większość dopompowała w końcu miał być asfalt. Zaraz po zaliczeniu pkt. 1 upuszczam. Stanowczo za twardo. Widać starzeje się - cenie komfort ponad opory :-) Na asfalcie tempo wcale wcale. Wiatr w uszach szumi a w zębach komary. Trochę widoków ale raczej tylko asfalt i asfalt. Przez bufetem mijamy jadące pod prąd dziewczyny z Victoria Cymes zwane "Cypiskami". Trochę mnie to deprymuje ale chyba ich alternatywna droga nie przyniosła im spodziewanych rezultatów. My jedziemy sugerowana.
Dopiero żółty szlak i ponad 10 km wjazdu na Magurę Witowska przypomniany, że to Transcarpatia. Z Magury zjazd szlakiem czarnym. Na nierozważnych czekały wilgotne jeszcze korzenie. Można było zaliczyć OTB. Zresztą kilka osób miało krwawe przejścia. Mnie na szczęście na wątpliwa przyjemność ominęła. Tomek gubi licznik. Jadą następne zespoły. Jeden z nich ma ... licznik Tomka. Gdyby to była moja Sigma na pewni nikt by jej nie znalazł ... Poza tym ja mam Ciclo. Dalej trochę asfaltem, zaraz w bok podjazd i taki widok na Tatry, ze zaparło mi dech. Zatrzymujemy się, robimy foty. Piękne góry, piękne! I młoda para. Choć panna młoda - ech to juz inna historia. Jak mawiają nie tak piękna jak miła :-)
Kościelisko. Spanie tylko w namiotach lub jeśli ktoś chciał płacić 25 złociszy w Ośrodku Biathlonowym . Załapuje się na pokój - nie chciało mi się spać w namiocie. Mycie, spojrzenie na sprzęt i wizyta w sklepie.
Cześć osób jedzie do Zakopanego. Mnie się zwyczajnie nie chce a może chce mi się tylko nie mam ochoty? Nie wiem.
Nie wiem czy to jego wina czy nie ale po zjedzeniu loda poczułem znajome łaskotanie w gardle. Wiedziałem, ze się zacznie, nie wiedziałem jak będzie przebiegało. Ale szybko się wyjaśniło - w nocy przełykam ślinę i budzę się z bólu. Jestem przerażony. Oby nie był to początek końca. Na wszelki wypadek postanawiam nie mierzyć temperatury. Jak pech to pech.
Licznik: 85 km 4000 kcal 58,5 km/h max
Profil trasy /dzień 1 i 2; zapomniałem wyzerować Garmina/
DZIEŃ 3 Kościelisko - Szczawnica
Pobudka. Jestem załatwiony na amen. Ból rozrywa mi gardło, pocę się. Przed startem podjeżdżam do ambulansu. Ze zdumieniem stwierdzam, ze pani doktor to całkiem atrakcyjna babka i ze warto przez cały czas trwania TC być chorym ;-) Spojrzenie w gardło. Będę żył.
Start. Nie wiem co takiego jest w pedałowaniu, ale po kilku km rozkręcam się i zapominam o źle przespanej nocy, bólu i innych dolegliwościach. Jedziemy jak zawsze raczej na końcu, plotkując itd. Podjazd pod Gubałówkę. Znajduje chwilkę wjeżdżam do gospodarstwa, siadam i rozmawiam z gospodarze, CO jak co ale humor to mi dopasuje. Gubałówka. Tu to juz tylko brakuje Pewexu. Cała reszt juz tu jest.
Kompletny luz. Zahaczamy o sklepik; Tymbark, banan i dalej w drogę. Stromo i pod asfalt. Ku mojemu zaskoczeniu trochę osób jest za nami - nawet Rosjanki, które walczą z Cypiskami. Może pogubiły drogę ? Może. Bukowina Tatrzańska. W sumie nic poza litrami potu się nie wydarzyło.
Trochę kłopotów a raczej spokojnego zastanowienia przed wjazdem na niebieski szlak. I dość trudny techniczny zjazd przed Rzepiskiem. A dalej trochę błota, który oklejał sprzęt jak klej. Kolejne kilometry i kolejne punkty kontrolne. Nie pamiętam z tego dnia nawet bufetu. A szkoda. Na bufetach to ale odchodziły jaja. Żartów nie było końca. Z tego dnia pamiętam w większości walkę z gardłem oraz Rzepisko (zjazd), przy którym ktoś tam wolał prowadzić rower niż jechać. Ja jechałem. A i jeszcze dziewczyny z Red Rowers. Jechaliśmy razem aż do mety. Przed meta - po stronie Słowackiej Trzy Korony. Jeny jak one się prezentowały .... (patrz foto na górze stronki)
Szczawnica. Biegnę do apteki. Próbuje za wszelka cenę kupić antybiotyk bez recepty. Prawie mi się udaje - prawie, bo nagle olśniewa mnie (a miałem, go juz w ręce), ze przecież jest lekarz (zarówno u nas w pokoju jak i w ambulansie) i ze najpierw warto się jednak zbadać. A i receptę dostać można. Płucze gardło psikam i pół nocy drze z zimna. Prawdę mówiąc byłem pewny, ze to koniec i dalej nie pojadę.
Licznik: 78 km 4600 kcal 63 max
Profil trasy:
DZIEŃ 4 Szczawnica - Krynica Zdrój
Rano wstaje. Czuje się raczej fatalnie. Dodatkowo ktoś skarży się na gardło. Znaczy, ze jestem nosicielem ...
Start. I znów to samo. Kilka km, noga podaje, objawy ustępują. Jadę. Przejeżdżam przez strumyki. Pniemy się ku Gilczarowa Górnego.
Ten dzień jak się ma okazać zmieni cały dalszy wyścig dla mnie. Jak dotąd jechałem pasywnie, trzymałem się grupy, za bardzo nie angażowałem się w nawigacje. Korygowałem tylko ze śladem i tyle. Atmosfera była przednia, nie raz pękaliśmy ze śmiechu ale jak się okazało juz niedługo to wszystko miało prysnąć kosztem rywalizacji. Może to za duże słowo - bo na zdjęcia zawsze starałem się znaleźć czas, podczas wjazdu na Gubałówkę, zajechałem do gospodarza i zamieniłem z nim dwa słowa, potrafiłem robić innym zdjęcia na szlaku; ale jazda - zacząłem dawać z siebie wiele więcej, tak aby poczuć miejscami ból w łydkach. I stracić oddech. A wszystko przez jedna informacje. Podczas dojazdu do pkt 1 zapytałem gdzie jest Tomek Jankowski, (Whiskey on Rocks) nasz niezawodny nawigator. Ktoś podpowiada, że jedzie z przodu wiec gonie go zastawiając z tylu cala resztę. I tak dojeżdżam do pkt 1 (Przełęcz Rozdziela) gdzie okazuje się, ze Tomek jest jednak gdzieś z tylu. Czekam nie wiem może z 10 minut a potem zaczynam zastanawiać się, czy nie warto spróbować jechać dalej - bo przewaga jest jednak większa niż się spodziewałem. I jadę. Noga wciąż podaje. Mijam kolejnych zawodników. Na zjeździe za Obidzy doganiam Cypiski i Jacka. Razem ciągniemy aż do bufetu. Doganiamy Rosjanki. Bufet. Śmiechu trochę mniej bo i ekipa została gdzieś z tylu. Teraz długi podjazd. Pierwsze ruszają Rosjanki, zaraz potem Jacek. Ostatni łyk Isostara i ruszam za Jackiem. Jadę i fotografuje. Jacek ma problem nie może wrzucić na najmniejsza zębatkę z przodu. Podziwiam go - na takim przełożeniu a pnie się pod gore. W zasięgu wzroku wciąż mam Cypiski a przynajmniej tak mi się zdaje. I znów przypadek. Postanawiam zrobić im kolejna fotę, przyspieszam i okazuje się, ze to nie one. Znów gonie. Widzę, ze, doganiam Rosjanki. Czuje się jak młody bóg - wciąż kogoś doganiam. Schronisko PTTK i skręt na niebieski szlak. Na mecie dowiaduje się, ze chłopaki tam właśnie zrobili sobie przerwę na bigos i piwo. Pełen luz J. Jaworzyna. Ostatni punkt i zjazd. Meta. Jestem w Krynicy. Bardzo dobrze mi się jechało. Wręcz super. I zdrowie jakoby lepsze ....
Spanie w Krynicy na sztucznym lodowisku. Rozkładamy materace. Nocleg i pobyt w Krynicy bardzo mi się podobał. To juz półmetek. Po wejściu na tafle zimno. Prysznic i idziemy do miasta. W krynicy chyba jedyny w pewnym sensie czynny pkt. serwisowy. Cos tam można było zrobić. Jacek wstawia rower. Mechanik czyści i pucuje jego napęd. Jak się ma okazać dnia następnego jego czynności są bezskutecznie. Za to dużo gadał.
Licznik: 60 km 3430 kcal 70,3 max
Profil trasy:
DZIEŃ 5 Krynica Zdrój - Szczawnica Zdrój
Start i tak jak wczoraj zjeżdżałem z Jaworzyny dziś trzeba się na nią wspiąć. Oj tam to się działo. Poty były siódme a może i ósme. Kilka dni potem wjeżdżałem na Jaworzynę kolejka. Jak łatwo jest zapłacić 20 zł usiać i rozkoszować się tylko widokiem a nie przednia opona roweru i pulsometrem. No ale jestem. Pkt. kontrolny nr 1 i dalej. Ruszam i ciągnę się kilka km na za jakimś zespołem. Ale albo to nie moje tempo albo euforia przyćmiła mi zdrowy rozsadek, bo do mety jeszcze sporo a ja chce jechać szybciej. Mija mnie inny zespól, oddalają się szybko, postanawiam, ze to właśnie oni pociągną mnie trochę. Jadę ile mam sil i wciąż się trzymam im na ogonie. Przy schronisku PTTK Mała Łabowska chłopacy odbijają z sugerowanej na niebieski szlak. Chwila zastanowienia i ruszam za nimi. W sumie szkoda, bo owszem do asfaltu dotarliśmy szybciej, czas o wiele lepszy ale dla mnie to nie są argumenty. Ja chce przejechać ten wyścig po górach, po ścieżkach, mając za kompana widoki a nie smród z rury wydechowej. No ale stało się. Zejście niebieskim szlakiem to kompletny hardcore. Stromo jak na schodach, przy czym zamiast stopni osuwające się kamienie i korzenie a zamiast jakiejś podpory na ramieniu rower. Mijamy turystów pieszych. Ku mojemu zaskoczeniu patrzą się na nas normalnie. Asfalt i w miarę łagodny zjazd do Łomnicy Zdrój. A stamtąd na bufet do Rytro.
Jeszcze przed bufetem moi współtowarzysze zapominają chyba o nim i jada prosto. Skręcam, spokojnie cos jem. Wiem, ze dalsza próba dotrzymania im tempa nie ma sensu. Postanawiam dalsza cześć trasy kontynuować sam. A dalej jak za każdym bufetem to juz tylko pod gore. Wielki Rogacz, Przehyba. Na ostatnim punkcie sędzia mówi, ze w sumie czołówka. Dla mnie to szok. Mieszczę się w pierwszej 30. Mijam zespół, który lata dętkę. Zjazd. Kamienie, kamienie i jeszcze raz kamienie. Słyszę tylko puste uderzenia o ramę. I co jakiś czas w korbę. Mam nawet czas na przemyślenia. Co będzie jak jeden z kamieni będzie większy niż możliwości ramy? No ale. Szczawnica. Do szkoły juz niedaleko. Jestem zmęczony, ale zadowolony. Witaj szkoło. Posiłek regeneracyjny. Mycie sprzętu. Na mecie kilkanaście ekip. W pewnym sensie rozpiera mnie duma. Na początku przyjeżdżałem jako jeden z ostatnich. Dziś zero kolejek do wszystkiego. Pod prysznic do mycia roweru ...
Myje rower, siebie, pranie. Przebrany czekam na innych. Dojeżdżają dziewczyny z Victoria Cymes i Jacek. Pomagam przy myciu rowerów a potem w końcu rozwiązujemy z Jackiem problem jego najmniejszej zębatki. W sumie pierwsza obserwacja i juz widzę, ze zębatka zabiera łańcuch. Musi być zużyta. Demontuje korbę i faktycznie - nie trzeba geniusza, żeby to zobaczyć. Udaje nam się pożyczyć inna koronkę. Montaż i jazda próbna. Wygląda na to, ze działa.
Wieczór a my w knajpie. Wracamy po 22:00 - właściwie wszyscy śpią. Do ok 11:15 kupa śmiechu w pokoju, wgrywanie trackow i inne takie. Wreszcie kładę się spać.
Licznik: 71,5 km 4512 kcal 57,3 max
Profil trasy:
DZIEŃ 6 Szczawnica Zdrój - Rabka Zdrój
Po wczorajszym mini sukcesie apetyt wzrósł. No i dziś są moje 36 urodziny :-) Co nie zmienia faktu, ze jadę a lat przybywa. Start to jak tradycja - pod górę. Szybko kończy się start honorowy. Droga ucieka a za nami auto organizatora. Przed traktor ze słomą. Idziemy wąwozem, za traktorem i przed samochodem. W końcu po gałęziach, po kniejach udaje się minąć traktor. A za nami zadyszany sędzia pkt pierwszego. Oj tam się działo. Ludzie kręcili się w kolko a sędziego nie było. Cześć się cofnęła inni pojechali dalej. Jeszcze inni cofali się aby dotrzeć do asfaltu i objechać gore. Jak ja to lubię ....
Podejście czerwonym szlakiem było dość konkretne. Ale i przyjemność na szczycie wielka. Podganiam i jakiś czas jade z teamem nr 135 i 136. Gdybym ja wiedział jak oni pomogą mi na mecie ... Tak czy owak na pierwszym konkretnym zjeździe wyposażonym w kamienie wielkości mojej głowy panowie opuszczają siodełka i .. znikają. Po kilku minutach widzę ich - łatają dętkę. Ha sam full zjazdu nie czyni - potrzebne jest jeszcze powietrze w kolach. Mijam ich ale bladze przy zjeździe. Jak się potem miało okazać na tyle skutecznie, ze zdążyli załatać oponę i pojechać dalej przede mną. Ale to co - po pierwsze nie wiedziałem o tym, po drugie opatrzność była wtedy przy mnie (czytaj dalej) po trzecie i co z tego??, że ktoś mnie wyprzedził ? Na wyniki nie mam i mieć juz szans nie będę, moim celem jest przejechać; przyzwoite miejsce to niejako bonus tej imprezy. Pkt. nr 2 i zaczyna się fragment asfaltowy. Ochotnica Dolna i Górna to cos kolo 20 km wsi. Lekko pod gore. Patrzę pod jaki się tu pociąg podczepić i jedziemy. Rożne zmiany, rożne grupy i wciąż do przodu. Pamiętam, ze trochę miałem juz dość tego odcinka; nie było kiedy wypocząć, droga się dłużyła. No ale wszystko się kiedyś kończy, skończył się w końcu i asfalt. Bufet i czerwony szlak na Turbacz. Ech te podjazdy. Siódme poty. Droga była raczej trudna - sporo zjazdów, drogi przeorane przez traktory ciągnące ścięte drzewa. Wąwozy z których nie można ucieć i duże kamienie. Kilka razy rozmyślałem o tych kamieniach no i stało się. Dopiero co usłyszałem, żeby nie kupować fulla bo jest mi niepotrzebny - respect (a może to lizustwo było ...) dla moich zjazdów - ktoś tam za mną krzyknął na fulu a tu słyszę ze cos jeździ po szprychach. Nie chciałem się zatrzymać, bo dodatkowo na pkt. usłyszałem, ze dobrze mi idzie, ze jechało niewielu (ok. 30) no ale rozsadek wziął gore. Z początku myślałem, ze to jakiś kij a jednak nie. Linka od przerzutki (shadow) uderzała o szprychy. Nie wróżyło to nic innego. Spojrzenie z tylu - wszystko jasne - hak się poddał. Kontrola i juz wiem, ze dalej pojadę juz tylko na 4 najmniejszych koronkach. Zmiana na 5 grozi zmieleniem przerzutki przez koło. Od tej chwili podjazdy będą pchane. Z tego odcinka mam tez najwięcej zdjęć - oczywiście pcham rower. Zatrzymuje się przy Wojciechu Barańskim - fotografie, który był na TC i proszę o sfotografowanie haka. Ze względu na używany obiekty i odległość od aparatu wychodzi jednak nie ostre o czym dowiaduje się dopiero na mecie. Szkoda, bo bardzo chciałem mieć to zdjęcie.
Meta. Jeszcze przed lekki błąd nawigacyjny (jechałem za kimś - ale na szczęście szybko zorientowałem się, ze cos nie gra) Na mecie telefon do Majki. Że jej carbonowy prezent zgięty i nie wiem co dalej. Idę i lamentuje aż tu słyszę znajomy glos. To Los Diablos 135 i 136. Żalę się co mi dolega. Okazuje się, ze żona (?) jednego z nich jest samochodem na mecie (meta znajdowała się w polu), w samochodzie jest skrzyneczka a w niej - mega profi przyrząd do prostowania haków ! I było to wg mojej wiedzy jedyne urządzenie na TC ! Rachu ciachu i po strachu. Przyrząd prostował hak względem koła. Po kilku minutach mogłem śmiało przełączać na 8 (nadal jeżdżę na 8). Hak prostowanie wytrzymał. Ale o innym - na zapas trzeba pomyśleć. Nominuje ich do nagrody fair play. A prywatnie kupuje piwko J
Zjazd do Rapki. Posiłek i przejście do szkoły. Szkoła była na wzniesieniu i to dość konkretnym. W szkole sala gimnastyczna na 4 piętrze ! O ironio losu. Wieczorem zmieniam czyjeś klocki hamulcowe, organizuje jakieś spanie na parterze.
Ciekawy epizodem tego dnia był przejazd grupy z którą trzymałem się przez pierwsze 3 dni nie asfaltem (sugerowana) a przez Lubań. Chłopacy dali z siebie wszystko i dali rade, choć na mecie wyładowali dopiero po 20 z minutami. Dwóch z nim przypłaciło to wycofaniem się dnia następnego. No może nie do końca wycofaniem ale nie zaliczeniem pkt. kontrolnych. Czapki z głów. Dla mnie to była prawdziwa bomba!
Licznik: 65 km 4363 kcal 46,8 max
Profil trasy:
DZIEŃ 7 Rabka Zdrój - Korbielów
Wstałem raczej niewyspany. Mycie i zejście na śniadanie. Po wejściu byłem już rozgrzany J to wzniesienie mnie wykończy. Start i tym razem kawałek jedziemy w dół. Trasa sugerowana nie była optymalna, wiele osób na pkt 2 dojechało asfaltem. Ja miałem to w nosie i zaliczyłem trochę kamieni. Trochę wiozłem się za kimś, ktoś czasem za mną - słowem nie wydarzyło się nic szczególnego. Za to na pkt 1 spotkałem Tomka, który jechał za mną a dotarł do niego asfaltem jako demonstracje możliwości powierzchni gładkich J Ale co tam. Najtrudniejsze miało być przede mną. Polica i ponad 1360m. Bufet. Jedni od spodu inni od góry. Spokojny jak zawsze posiłek i ruszam dalej. Zaraz za bufetem w jakiś przedziwny sposób skręcam w złą ścieżkę. Na szczęście miły gospodarz kieruje mnie na właściwe tory. W górę, w górę i w górę. Miele tymi pedałami a efekt ... 4 - 6 km/h. No ale daje rade. I na końcu nie jestem. Koniec przyzwoitej ścieżki. Kolejne podejście. Przyjmuje taktykę - kawałek idę i wyrównuje oddech. Mimo takiego podejścia i tak trzymam tempo z tymi którzy przede mną za mną.... Za to serduszko co jakiś czas odpoczywa. Cześć osób przedzierała się na niebieski szlak, który dość sporo skracał drogę. Początkowo i ja próbuje ale droga robi się coraz trudniejsza do marszu. Cofam się, tracę trochę czasu ale myślę sobie, że zysk z trasy sugerowanej w stosunku do ewentualnego pobłądzenia i tak będzie spory. Tym bardziej, ze wydawało mi się, ze droga coraz bardziej przypomina pionowa ścianę. Jade - jeśli tak można określić to co się działo na tej drodze. Doganiam chyba Holendrów. Wspólnie planuje skrót. Idziemy prosto w las. Początkowo można iść, potem i to robi nie niemożliwe. Pierwszy z nich posuwa się z zawrotna prędkością - jakieś 3 kroki na pół minuty. Mija czas a my zajmujemy się łamaniem gałęzi w celu przedarcie się pod gore. Patrzę na Garmina - to jeszcze spora odległość. Postanawiam i tym razem wrócić. Docieram do sugerowanej. Znów usiłuję jechać. Spotykam Sławka, którego widziałem na bufecie. Jedziemy razem aą docieramy na Police. Idzie nam raczej średnio. Teraz zjazd. Tyle teorii, bo o zjeździe to raczej mowy nie było. Sporo błota i dużo mokrych wystających korzeni. A potem to juz katastrofa. Dogania nas jakaś mocna ekipa. Oni jadą. Ledwo nas minęli patrzę - extra "fikołek" gość potoczył się i leży. I o dziwo - wstał !. To zejście (zejścio - zjazd) dały mi sporo w kość. Nadgarstki miały ochotę oflagować się i zastrajkować. Schodzimy ze szlaku - pojawia się droga. Na koń i jedziemy. Grupa z która "łączymy" się postanawia ominąć zjazd przy Mosarnym Groniu przy wyciągu. Może mieli racje ? Znów usłyszałem jak rama broni się przed napierającymi kamieniami. A nadgarstki poraz kolejny zdają się mówić: dziękuję za Bombera J
Zawoja. Trochę asfaltu i pchamy się na Jałowcowy Garb. Tu spotykam Rosjanki. Mówią cos o skrócie. Patrzę - faktycznie jest. Ale czy opłacalny ? Pcham się zamiast czerwonym "do okolą" czarnym "na wprost" szlakiem. Nie wiem czy się opłaciło - wiem ze było strono. Znów technika z postojami. I zdjęcie J Bez zdjęcia próba nie ważna J Docieram na szczyt. Zostawiam Rosjanki gdzieś z tylu. Pcham się sugerowana. Zamiast jak inni objechać ostatni fragment wpadam w cos co nawet nie przypomina ścieżki. A błoto po kolana. Kilka razy mam poważne wątpliwości czy wogóle dobrze idę bo o jeździe nie ma mowy. Nie wiem ile to trwa ale kiedy wreszcie widzę ścieżkę pękam z radości. Kilka metrów, asfalt, depnięcie i juz granica - jestem w Polsce. Teraz tylko dluuugi zjazd i meta.
Boże jutro ostatni dzien. Czyżby udało mi się to przejechać? Szczęście jest juz tak blisko !
Standardowo telefon do Majki w celu weryfikacji pogody. Większość straszy deszczem ale Majka zaprzecza. Owszem w nocy ale nie w dzien. Już jutro okazuje się, że ICM góra.
Licznik:77,6 km 5138 kcal 55 max
Profil trasy:
DZIEŃ 8 Korbielów - Ustroń
Ostatni dzien. Trochę przykro. Człowiek zrzył się z ludzmi. No ale jechać trzeba. Patrzę czego właściwie nie miałem w zwyczaju na punktacje. W kategorii solo 16 w generalnej nawet nie wiem. Według zapowiedzi trasa ma być łatwa i przyjemna. "Jeden" podjazd i meta.
Start honorowy. Jade dość blisko samochodu. Przed Jeleśnia odbicie w lewo i start ostry. Ku mojemu zaskoczeniu czołówką jedzie prosto niejako zmuszając mnie do jazdy za nimi. Trochę się w tym wszystkim pogubiłem, sugerowana z gps`a zniknęła tak szybko, ze nawet nie wiem kiedy. Jadę. Poza mijającymi mnie na mm samochodami, syfem z rury wydechowej, dupy poprzedzającego mnie zawodnika nie widzę nic. I jeszcze płuca - mam ochotę wypluć je na pobocze. Nie wiem ile jedziemy ale w ciągu godziny robimy 3/4 trasy sugerowanej. Pkt. pierwszy. A tam jak pod Grunwaldem. Ludzie pchają się do sędziego - o matko. Jakimś trafem stojąc w sumie z boku i przyglądając się temu niecodziennemu dla mnie zjawisku sędzia sam loguje mi chipa. Ruszam bez namysłu za czołówką - znów po asfalcie. Ruch spory. Klnę pod nosem, ze trzeba było wtedy na samym początku zatrzymać się, poczekać aż przejada i jechać sugerowana. No ale stało się. Jedziemy w kierunku Żywca. Stamtąd pod oczywiście asfaltowa gore do pkt. nr 2 - Biały Krzyż. Na podjeździe nie starcza mi sil. Odłączam się od grupy. Zresztą widzę z daleka ze grupa zaczyna się strzępić. O jak dobrze. Jady własnym tempem, mogę się zatrzymać, i fotę nawet pstryknąć. Pkt 2 i szok. Jestem mniej więcej w dziesiątce ! No tak ale po asfalcie, czuję się jak mięczak - raczej mnie to nie buduje wręcz przeciwnie. Jeszcze na pkt wygłaszam swoje teorie, że to chore i żadna to sztuka oszukać innych jadać po gładkim. 0 widoków, właściwie rower górski zbędny. Patrzę na innych zawodników - jadą asfaltem do Wisły. Ja jednak pcham się sugerowanym czerwonym i dalej czarny szlak, który zaraz za szosą zmienia się w zielony. Po lewej stronie w oddali Trzy kopce a przede mną pkt 3. Rany to juz naprawdę powoli koniec! Zjazd. Stromy i krety. O prędkości czołówki świadczą czarne krechy rysowane bieżnikiem na asfalcie. Gubię się w samym Ustroniu. Gdzie jest ten piekielny hotel? Jest! META !! Przejechanie prawie 73 km zajęło mi ledwo ponad 3 godziny.
A na mecie? W skrócie syf. Czasem fajniej było na etapach niż na mecie. Nawet duma mnie nie rozpiera. Po pierwsze jestem wściekły o ten asfaltowy przejazd po drugie spodziewałem się kogoś może z megafonem, nie wiem może, że ktoś będzie bił brawo, jakiegoś dopingu, tym czasem pustki, smuty i nic więcej. Przypinam rower i cofam się na metę. Dopinguje wjeżdżających, biję brawo. W końcu pierwszy szampan, ale co z tego trwa to chwile i kolejni zawodnicy znikają. Straszny zawód. Dla wielu przejechanie Transcarpatii to był nielada wyczyn. Niech świadczy o tym fakt sklasyfikowanych zespołów: 63. Nie wiem ile startowało - na mój "nos" około 130 - 150. I choć numer startowy wjeżdżając na metę chciałoby się usłyszeć ... To była przeciecz magiczna linia ... Przyjeżdżają chłopacy. Leje się whiskey. Przynajmniej oni świętują. A Sławek co chwila wyciąga z plecaka procenty. I częstuje J
14 miejsce w SOLO i 38 w OPEN. 602 km i ani jednej gleby.
Licznik: 72,9 km 2577 kcal 75,2 max
Profil trasy:
Podsumowanie i uwagi
Organizator i organizacja.
Za czasów szkolnym mawiało się: obiecanki, cacanki a głupiemu radość. Pierwszy człon idealnie pasuje do tegorocznej edycji. Oferta zawarta na stronie www, obietnice Marcina to mistrzostwo świata, szkoda, że bez pokrycia. Zastanawiałem się nawet, czy ktoś nie wystąpi o częściowy zwrot kosztów. Brak Karcherow, ceremonii na etapach. Nie wiem nawet czy będzie jakiś film z tej edycji. Do dnia 5 jeśli mnie pamięć nie myli nie było żadnej kamery. Przeterminowane żele na punktach to juz obciach. Nie wiem dla kogo większy czy Isostara czy organizatora .... Dodatkowe punkty kontrolne eliminujące możliwość objazdów gór asfaltem; szkoda, bo na początku nie mogłem uwierzyć jak szybko czołówka jest w stanie pokonywać trasy. Po 8 dniu stało się to dla mnie mocno wyraźne. Tyle tylko, że osobiście uważam, że powinni startować w innej klasie - jazdą kolarzówką po drogach krajowych.
Wiele rzeczy mógłbym Marcinowi darować. I darowałem. Ale obietnica Marcina - jeśli pojedziecie przez Lubań i dojedziecie - wyczyszczę Wam rowery nie została spełniona. Raz juz szedł umyć i ... nie doszedł. A takich przyrzeczeń nie wolno olewać. Wtedy coś pękło. O ile wierzyłem, że organizacyjnie wiele zdarzyć się może o tyle prysnęło coś więcej. Prysnęła wiara w pasję jaką wydawało mi się ma Marcin dla gór.
Na pewno było gdzie spać i ci którzy mieli zapłacone (ja miałem) mieli co zjeść. Smacznie i dużo. Najgorsze warunki w Rapce. Choć nie narzekam - przywykłem do gorszych warunków. Na pewno na korzyść przemawiała mała w stosunku do ubiegłorocznych edycji liczba zawodników. W sumie niewielkie kolejki pod prysznic do mycia rowerów - znośnie.
Na pewno pomogła pogoda. Poza pierwszym dniem była naprawdę dobra. Dużo słońca, ciepło, trasy dość suche. Nawet nie chce sobie wyobrażać gdyby było inaczej.
Buty; dość szybko zrezygnowałem z butów z twarda podeszwa na rzecz miękkich. Twarda, gładka podeszwa śliska się na kamieniach - nie ułatwia. Miękka z protektorem stanowi choć namiastkę czego do chodzenia. Myślę, ze się opłaciło.
Nowe przyjaźnie i nowe znajomości. Juz teraz trwają debaty dotyczące wspólnego wyjazdu w góry. Fajnie ludzie. Naprawdę. Mam wrażenie, że to dzięki ludziom ta impreza wogóle trzymała się kupy. Tylko pasja do rowerów zaoszczędziła wielu przykrych zdarzeń jakich spodziewać by się można gdyby była to wycieczka ogólnie turystyczno - krajoznawcza. V edycja jubileuszowa. Oby moje małżeńskie jubileusze były lepiej organizowane :-)
Mój Sintesi - pisałem o nim na samym początku - duża czołobitność. Nie myślałem, ze zniesie to wszystko tak dobrze. Jak juz gdzieś czytałem dobrze jest mieć sprawdzony sprzęt zaprawiony w bojach. Faktycznie nie ma co ryzykować i zakładać czegoś nowego. Każda cześć dobrze jak jest objeżdżona, dobrze znać jej zasadę działania i możliwości naprawy. Obiecanego serwisu przecież tez nie było ... A rower dostał konkretne baty. Były miejsca gdzie najzwyczajniej w świecie było mi go żal ...
Wróciłem bardzo zadowolony. Łukasz Marks (uczestnik TC 2005) kiedyś napisał, ze TC to esencja kolarstwa górskiego. Zgadzam się z tym. To co przeżyłem zostanie ze mną już na zawsze. Ale warunek - jadąc sugerowaną !
Zresztą już w niedziele byłem w Beskidzie Niskim. Z rodziną. Mając syna w foteliku dojechałem się skutecznie - pomimo asfaltowych podjazdów.
A na koniec Foto:
Wybrane fotografie Jarka:
DSC05273.JPG
147.60 KBIMG_1909.JPG
215.81 KBIMG_1922.JPG
222.58 KBIMG_1931.JPG
236.68 KB
Wybrane fotografie autora strony:
Wybrane fotografie Wojtka Baranskiego /ze strony http://eddie-photo.homeip.net/transcarpatia2008/
Wybrane fotografie Slawka:
DSC05136.JPG
63.34 KB
DSC05271.JPG
114.80 KB
DSC05272.JPG
127.72 KB
DSC05275.JPG
128.73 KB
Powrot do glownej